Pierożek czy bułka?
Te śmieszne kuleczki skradły moje serce, a właściwie żołądek i, gdyby nie zdrowy rozsądek, mogłabym jeść je bez końca. Ale niestety, nad łakomstwem trzeba panować (chociaż trochę).
Chodzi o pierożki momo. W Azji nie są niczym nadzwyczajnym, choć przypuszczam, że wykonanie ich tak, żeby się nie rozpadły wymaga sporej praktyki. Opowiem o chińskiej wersji „momosów”. Przeważnie serwuje się je w drewnianych okrągłych pudełeczkach, w których mieści się kilka sztuk. Pudełeczka wykonane są z cienkich sklejonych ze sobą listewek i mają dno w formie siatki, która przepuszcza ciepłe powietrze. Pudełka układa się jedno na drugim, zaś to, które jest na samym dole ustawione jest nad jakimś źródłem ciepła – pierożki są ogrzewane nieustannie, aby ciągle były ciepłe, bo wtedy smakują najlepiej.
„Momosy” różnią się między sobą ciastem – jedne przypominają delikatne i pulchniutkie bułeczki na parze, a inne nasze tradycyjne pierogi. Zwieńczeniem pierożka jest swojego rodzaju artystyczny dzióbek, przypominający nierozwinięty jeszcze kwiatowy pąk. Mnie osobiście kształt takiego pierożka przywodzi na myśli wędrowny tobołek, gotowy do zawieszenia na kijku.
A co kryje się w środku smakowitej kuleczki? Otóż, wnętrze każdego pierożka wypełnia nadzienie – najczęściej jest to jakiś rodzaj mięsa, ale istnieje też wersja wegetariańska potrawy. Pierożki, podane z sosem, mogą stanowić danie główne niezależnie od pory dnia – czy to na śniadanie, czy na obiad, momosy smakują bardzo dobrze i na pewno skutecznie wypełnią zgłodniałe brzuchy.
Momosy znane są chyba w całej Azji, choć nieco różnią się od siebie wyglądem. Na pewno spożywa się je w Tybecie i Nepalu, a także w Indiach. Na Kaukazie, a dokładnie w Gruzji robi się pierożki zwane khingali – w środku oprócz nadzienia jest jeszcze gorący bulion. Słowo Momo to nazwa tybetańska, posłużyłam się nią, bo nie znam innej. Jeśli coś o tym wiecie, to dajcie znać.
Tekst: Ania Dąbrowska