Dziwny jest ten kraj

Pewnego gorącego czerwcowego wieczoru, gdy kończyła nam się już butelka 3- letniego rumu, a podrabiane oryginalne cygara już się dopalały, podeszło do nas dwóch mężczyzn w wieku trudnym do odgadnięcia. Zmęczenie na twarzy wskazywało na 40-latków, którzy osiągnąwszy małą stabilizację szukają nowego celu w życiu, ale ich ruchy, sposób mówienia i entuzjazm usadawiały ich w przedziale poniżej 25 roku życia.

Na Kubie nic nie jest tym co się wydaje i Ci dwaj nieznajomi mogli być rzeczywiście starymi kumplami, którzy przypadkiem przechodzili nabrzeżem i chcieli zagadnąć turystów. Mogli być też wybornymi naciągaczami, którzy wiedzą, w którą strunę uderzyć, by rozwiązać worek z turystycznymi dolarami. Nie wiadomo, czy nie byli funkcjonariuszami kubańskiej bezpieki lub Komitetu Obrony Rewolucji, o którym wiadomo, że infiltruje każde osiedle, każda ulicę i każdego turystę ma na oku. Tak na wszelki wypadek.

Krótka rozmowa i zadawane nam pytania z kategorii „Gdzie się żyje lepiej i dlaczego na Kubie?” nie pozostawiały nam dużego pola manewru. Więcej można było się dowiedzieć od 70-letniego dentysty, który wegetował w jednym z mieszkań Starej Hawany i, przy nielegalnie oglądanej amerykańskiej telewizji, wspominał Warszawę, Gierka, Katowice i blondynki. Ale nawet on, gdy temat schodziły na dwuznaczne tory okazywał wstrzemięźliwość w słowach. Nawet rum nie był w stanie wyciągnąć z niego prawdy, którą miał wypisaną na twarzy, ale którą bał się wypowiedzieć.

Było jednak jedno miejsce w Hawanie, w którym  nie czuło się atmosfery lęku i gdzie panowała radość. Ta prawdziwa, nieokiełznana. Tym miejscem był Casa de musica, czyli Dom muzyki, który tak, jak wiele tego typu przybytków, usytuowany był w mało uczęszczanej okolicy na przedmieściach  Hawany.

Miguel, poznany przez nas w samolocie Kubańczyk, wprowadził nas  tam zapewniając, że bez miejscowych nie udałoby się nam tam wejść. Pewne jest jednak to, że bez towarzystwa miejscowych nawet byśmy się nie odważyli próbować. Dom bez żadnych otworów umożliwiających swobodne wejście promieni słonecznych, różniący się od okolicznych ruder szczelnie zamurowanymi oknami, miast ziejących zewsząd dziur, nie wyglądał na miejsce, do którego zabiera się przyjaciół. Ale wbrew naszym obawom to właśnie tam, przy ultra-głośnych dźwiękach salsy tworzonych przez kilkuosobowe zespoły charangi usłyszałem jedyny raz podczas całego pobytu słowa „Niech żyje wolna Kuba”. To właśnie taniec – rytmiczny, energetyczny, zmysłowy potrafi jeszcze w Kubańczykach wyzwolić prawdziwe emocje. Gdy ich nogi poruszają się w takt szalonej muzyki, czują się wolni i nie zdziwiłbym się, gdyby następna kubańska rewolucja narodziła się właśnie w jednym z Casas de musica, a kolejnym przywódcą Kuby został już nie prawnik, ale muzyk.

Tekst i zdjęcia: Jarek Kania