Road Train – bestia australijskich dróg
Mark dojeżdża do stacji benzynowej. Jesteśmy już w Three Ways. Jakieś 6 godzin temu minęliśmy ostatnie miasto, a 10 godzin wcześniej, gdy słońce już prawie usmażyło nas na 2 skwarki z plecakami zatrzymał się ON. Road train – marzenie każdego autostopowicza. Ogromna ciężarówka z trzema przyczepami, która spełnia rolę pociągu na szosie. Nasza miała 18 osi, 54 metry długości, 120 ton masy. Istny kolos!
Poruszanie się autostopem po Australii wymaga cierpliwości oraz nauczenia się nowej jednostki odległości: godzina. Określenie „mam 3h jazdy do najbliższego sklepu” jest o wiele przyjemniejsze niż „mój spożywczak znajduje się 300 km stąd”. Po dwóch dniach podróżowania, jednostki same się zmieniają i komunikacja z kierowcami staje się możliwa. Kolejną rzeczą, którą trzeba sobie uzmysłowić, są odległości. Stojąc na autostradzie w Sydney i studiując pobieżnie mapę doszliśmy do wniosku, że do Townsville – miasta, w którym mieliśmy skręcić w lewo, dojedziemy najpóźniej następnego dnia wieczorem. Jako, że mapa była bez skali, a my patrzyliśmy na Australię jak na Polskę, to gdy po 4 dniach i pokonaniu 2000 km dojechaliśmy do celu, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że Australia to naprawdę duży kraj!
Poczucie przestrzeni jeszcze bardziej się wzmaga, gdy opuści się strefę przybrzeżną i zapuści się w głąb kraju. Godzinami można jechać przez monotonnie niezmienny krajobraz po drodze, na której nie ma skrzyżowań, a zakręty zbudowano tylko po to, żeby kierowcy nie posnęli w trakcie jazdy. Nic więc dziwnego, że wielu z nich ma zamontowane w kabinach małe telewizory i podczas rejsu ogląda sobie film. Jedynym urozmaiceniem są wychodzące o zmierzchu i świcie na skraj drogi kangury, jednak spotkanie z pędzącą ciężarówką rzadko kiedy kończy się dla nich dobrze – okratowanie kabiny Road Traina nie na darmo nazywa się łapaczem kangurów.
Three Ways to miejscowość (choć to słowo może być w tym przypadku sporym nadużyciem) składająca się ze skrzyżowania dwóch tras prowadzących z północy na południe i wschód-zachód oraz stacji benzynowej z hotelem. Resztę dnia spędziliśmy na próbach zrozumienia mrożących krew w żyłach opowieści roadtrainowych kierowców, które z każdym łykiem piwa wypowiadane były z coraz bardziej niezrozumiałym akcentem.
Rano, gdy słońce zaczęło ogrzewać nasz namiot, oczy wpierw rozejrzały się, czy aby nad głową nie dynda się jakiś zagubiony pająk. Węże i skorpiony to zbyt abstrakcyjne zagrożenia, ale wizja zagubionego pająka spoglądającego na śpiące śniadanie codziennie burzyła nam spokojny sen.
Następnego ranka rozpędzone pociągi szos mijały nas z częstotliwością jednego na godzinę owiewając nas podmuchem ciepłego piasku, a my czekaliśmy na tego jednego, co zawiezie nas prosto pod same Uluru.
Tekst i zdjęcia: Jarek Kania
Zobacz stronę www autora